Zbiór opowiadań na Dzień Ojca: Rykowska-Kowalik, Piekarska, Kolańczyk

I


Agnieszka Rykowska-Kowalik - Spotkania z ojcem


Ojciec... był przystojnym, inteligentnym mężczyzną. We wsi mówili na niego Klos lub szlachcic. Nienawidził systemu. Gdy tylko wypił zbyt dużo, przeklinał Lenina, Stalina i inne bardziej współczesne "wyższe" głowy. To od niego dowiedziałam się o Katyniu, w szkole o tym ostatnim nie mówili. To on mi pokazał zdjęcie ks. Popiełuszki. - Twój tata był zdolny tylko leniwy - mówiła ciocia Jadzia, siostra ojca. - To dlatego nie poszedł na studia. - Ale miał głowę do gospodarstwa, dobrze je prowadził, gdy nie pił, kochał ziemię -starałam się go bronić.


Ziemia go przebiła.


Gdy był podlotkiem, pewnego dnia stał na podwórku z kolegami. - Ej chłopak - zawołał mój dziadek - Chodź no tutaj i sprzątnij tę kupę po kuniu. Ojca zalała fala czerwieni na szczupłych policzkach, ale posłuchał i odchody posprzątał.


Dziadek to był dobry człowiek podobno - ani jednego ślimaka nie zabił na polu, ani jednej muchy nie uderzył packą, ni dłonią. Ciężko pracował, by pozostałe dzieci studia skończyły. Jadzia uczyła się na SGPiS, zaś Bronek studiował medycynę. Zawsze byłam zdziwiona, że dostali się na studia, bo przecież w szkole podstawowej mieli przeciętne oceny: pewnie za to, że dziadek długo nie siedział w więzieniu w okresie stalinowskim, a babcia nie musiała do końca jego życia prać zaplamionych krwią koszul. System był silny, ale nie do końca.


Wracając do dziadka, to gdy Niemcy opuszczali wioskę, zostawili u nas w stodole dużo worków zboża, bo piekarnię założyli. Babcia była przebiegła i chciwa, i tak do dziadka powiedziała: - Słuchaj, Jędruś, a może byśmy te worki sprzedali, kupili drzewka i sad założyli, co ty na to? Ale dziadek babci nie usłuchał, miał inne plany, rozdał worki miejscowym, a sobie zostawił tylko jeden.


***


Ciągle, ciągle mi było brak ojca. Powody były różne: dlatego, że dużo pracował, to znowu innym razem brakowało go, ponieważ pił. Gdy miał kaca, przychodził do mnie do łóżka (nie, nie z tych rzeczy, że kazirodztwo) i mówił: - Jagusia, boję się - potem zwykle odchodził. Ja też czasem kładłam się obok niego. Gdy miałam kilkanaście lat i oglądałam horror, pewnej nocy, nagle chwyciłam go mocno za dłoń, tak się wystraszyłam. Nagle zrzucił mnie z łóżka, jakby nigdy nic. Lepszy mój ból, niż jego wstyd. Już nigdy więcej po tym incydencie obok niego nie leżałam. Uczył mnie jak mógł, mimo że prawie sama się wychowywałam.


Raz byłam maskotką - miałam pocieszać, innym razem winna, innym ofiarą. W pamięci utkwił mi taki obraz : stałam pewnego dnia przed bramą z paczką herbatników w dłoni i rozmawiałam z koleżanką Izą. Ojciec właśnie wchodził z ulicy, i gdy usłyszał moje - Iza, masz ciacho - poprawił mnie - Jagusia, nie mówi się "masz", należy powiedzieć proszę - zaakcentował ostatnie słowo.


Klacz sprzedał, gdy miałam dziewięć lat (na rzecz nowego super Ursusa). Bardzo wtedy płakałam, gdy kupiec ją zabierał. Gdzie ta klacz nas wywiozła swego czasu. A to krzaczki zaliczyła w drodze na pole, a to ze stawu wody się napiła, w doły wpadła. Pamiętam, jak bardzo wówczas się bałam i kurczowo trzymałam ojcowskiej koszuli. Gdy minął tydzień od sprzedaży, szkapa kochana pojawiła się pod naszą bramą. Niestety, umowa umową, wrócić do nowego właściciela musiała. Ech...


Miałam niespełna szesnaście lat. Zmarł. Umierał wówczas, gdy ja tańczyłam na dyskotece ze swoją pierwszą, platoniczną miłością. Taniec i śmierć.


W wakacje zwykle byłam „zatrudniana” przez rodziców. W skwarze dnia musiałam pielić, a Quo Vadis, Potop i inne leżały na stole i zerkały rozmarzonym wzrokiem nie bez tęsknoty, by kartki ktoś popieścił. Ojciec pielił w kapciach. – Szybciej – popędzał mnie. – Ja nie umrę tak szybko, jak Kazik. Jestem szczupły, a on był gruby. Zmarł po dwóch miesiącach. Mój ukochany ojciec... Wcześniej, tydzień przed śmiercią, siedział w kuchni przy stole oparty o łokieć i uśmiechał się delikatnie. - Dasz mi buzi? - spytał. - Jak za tydzień przyjadę z internatu i będziesz trzeźwy, to ci dam, tato – odpowiedziałam. I już nie zdążyłam. Nie dałam żywemu ojcu buzi.


Oczywiście wraz z jego śmiercią zaczęłam się obwiniać, że to przeze mnie wszystko: zdjęłam kwiaty, które miałam w uszach, zdjęłam buty na koturnie oraz rozszerzane spodnie. Zapadł mrok. Byłam w internacie. Kierownik już wiedział, ale nie powiadomili mnie. W nocy śniłam trzy kobiety ubrane na czarno: ja, moja siostra i mama. Stałyśmy na ołtarzu, a między nami ksiądz. Matka miała czarną woalkę. W dniu pogrzebu umierał też pies Azor - nieodłączny towarzysz ojcowskich wypadów na pole. Pamiętam tylko jego zaropiałe oczy. Smutny obraz. Jednocześnie odchodził pan i pies. Przypadek? - Weźcie z podwórka tego psa! - ktoś krzyknął z tłumu. Po pogrzebie nie siedziałam zbyt długo w domu. Ciocia Jadzia powiedziała, bym najszybciej pojechała do internatu. Gdy pękł talerz w zlewie, poczułam obecność ojca. Dziwne uczucie, trudne nawet do opisania, ale wyraźnie go poczułam.


Coś mi mówiło: W piekle nie można zbyt długo siedzieć.


II


Małgorzata Karolina Piekarska - W rocznicę wolności i rocznicę śmierci


Niedawno minęło 25 lat od pierwszych wolnych wyborów. Świętowano to, jako dzień wolności. Dziś z kolei mija piętnaście lat od chwili, kiedy zmarł mój Tata. Myślę, że to dobry moment, by napisać o jednym z największych absurdów, jakie mnie ostatnio spotkały. O absurdzie, który zwie się »kontrowersyjne opowiadanie«. Szczegóły? Proszę bardzo. Dwa lata temu zwrócono się do mnie z następującą prośbą:


„Zapewne dostaje Pani setki takich maili z prośbą, po prośbie, mój będzie zapewne podobny do tych setek innych, jednak ośmielam się spróbować, bo jestem zdania, że trzeba spełniać marzenia choćby nie wiem, co, a nie siedzieć na tyłku z założonymi rękami;-)Jestem autorką dwóch książek (…) Zamierzam obecnie wydać trzecią książkę pod roboczym tytułem: „Każdego dnia smakuję życie na nowo” Część zysków ze sprzedaży z książki będzie przekazana na Fundację … (…). Zgodnie z ideą, na książkę będzie się składać zbiór krótkich form literackich (opowiadanie, esej, reportaż, wspomnienie) autorstwa różnych osób (w tym znanych i publicznych). Punktem wyjścia do powstania wszystkich tekstów jest początkowe zdanie każdego z nich w brzmieniu: „Każdego dnia smakuję życie od nowa”. Stylistyka i charakter utworów zależą wyłącznie od decyzji ich Autorów. Wyobrażamy sobie, że teksty mogą powstawać zarówno w konwencji poważnej, jak i żartobliwej, anegdotycznej, jak i filozoficznej, fikcyjnej, jak i biograficznej itd. Opowiadanie zawierałoby od 5-30 stron.Dlaczego Pani? Podziwiam Panią za odwagę bycia stuprocentową kobietą, za działalność, jaką Pani prowadzi, za realizacje marzeń.Chciałabym, aby ta książka dawała nadzieję, umacniała ludzi, sprawiała, że będzie chciało im się żyć. Tak często narzekamy na życie, że nie takie, że chciałoby się żeby było inne, lepsze, smaczniejsze, zabawniejsze, a przecież to od nas zależy, jakie ono będzie. Trzeba walczyć o każdy dzień i wyciskać z życia ile tylko wlezie, dla siebie, bliskich, znajomych i nieznajomych. (…) Gdyby Pani wyraziła chęć na napisanie jakiegoś krótkiego opowiadania/historii byłabym Pani ogromnie wdzięczna. Jeśli nie, zrozumiem. Ma Pani zapewne mnóstwo projektów.


Oczywiście zgodziłam się natychmiast. Trochę długo myślałam, o czym napisać. Co to jest w moim życiu to coś, co dzieje się we mnie każdego dnia i sprawia, że smakuję życie na nowo? Pomysłów miałam tysiące, ale szybko doszłam do wniosku, że jednak cały czas w moim życiu najważniejszy jest mój Ojciec. To że był i to, że go już nie ma. Strasznie mi go brak. Napisałam więc coś w rodzaju mojej z nim rozmowy. Rozmowy, którą autentycznie każdego dnia z nim prowadzę. Dziękując, że kiedyś go miałam. I płacząc, że już go nie mam. Zastanawiając się przy tym, co by powiedział na taki lub inny temat. Tekst został zaakceptowany. Potem dostałam wiadomość, że nie ma wydawcy. Potem, że wydawca już jest. Zwróciłam wtedy uwagę, że w moim tekście wiele rzeczy się zdezaktualizowało, że może za bardzo było to „bieżące”. Odpowiedziano mi, że nie szkodzi. Potem dostałam do podpisania umowę od nowego wydawcy. Oczywiście ze zrzeczeniem się honorarium, by wszelkie dochody z tego tytułu można było przekazać na szczytny cel. Potem nastała cisza. A potem… na kilka dni przed moim wyjazdem do Wilna, przyszedł list następującej treści:
„Witam serdecznie Pani Małgosiu, Ja w sprawie Pani opowiadania do antologii (…) Otóż mnie ono osobiście bardzo się podobało, jednak Wydawca oznajmił mi, że niestety nie umieści go zbiorze, bo jest za bardzo kontrowersyjne. Otóż jest tam dużo polityki, poruszona kwestia papieża Benedykta. Pani Małgosiu naprawdę żałuję i przepraszam, że zawracałam Pani głowę, a tu takie kwiatki wyszły.”
Uśmiałam się serdecznie. Naprawdę! Toż to czysty absurd. Czy moja rozmowa             z Ojcem jest kontrowersyjna i co z tym papieżem Benedyktem – niech ocenią czytelnicy. Jednego jestem pewna. Ciężko być w dzisiejszych czasach człowiekiem, który kocha Ojczyznę za to, że jest, a nie kształt w jakim chciałby ją widzieć. Który kocha jej ideę, abstrakcyjny jej byt, a nie konkretne poglądy polityczne władzy lub opozycji. Ciężko jest być człowiekiem, którego drażni z jednej strony klerykalizm niektórych ugrupowań, a z drugiej drażni u drugich antyklerykalizm, w postaci okropnej czasem i bezpardonowej walki z kościołem. Ciężko być kimś, kto nie jest ani z prawicy ani z lewicy. Ciężko być kimś, kto stara się patrzeć na wszystko z różnych stron, aspektów, punktów widzenia itd. Ciężko jest takiemu poruszać się    w świecie, w którym koniecznie trzeba być po stronie jakiejś politycznej opcji, z których każda krzyczy: „kto nie jest z nami jest przeciw nam”. Bo wychodzi, że jest się, jak własnie w tej starej piosence: „kto sam ten nasz najgorszy wróg”, a ja, dokładnie jak ten śpiewak, z tej piosenki – jestem sama. Poniżej mój »kontrowersyjny tekst«. Każdego czytelnika, który uzna, że jednak jest wart, by wesprzeć jego lekturą, jakąkolwiek działalność charytatywną, proszę o wpłacenie równowartości 5 złotych na dowolnie wybrany cel.Będzie mi bardzo miło. Tym milej, jak w liście da mi znać, na co zdecydował się przekazać swojego piątaka. A i mojemu Ojcu, który patrzy na nas z góry, a po którym został mi sekretarzyk pokwitowań wpłat na budowę Centrum Zdrowia Dziecka, Centrum Matki Polki oraz licznych odbudów m.in. Zamku Królewskiego w Warszawie, też będzie miło. Ojciec 15 lat temu zasilił niebieską redakcję polskich dziennikarzy. A ja naprawdę każdego dnia z nim rozmawiam. I każdego dnia dziękuję, że był taki, jaki był. I każdego dnia smakuję życie na nowo, bo on mnie tego nauczył. I naprawdę zastanawiam się, co by powiedział patrząc na to, jakie mamy czasy i jak zareagowałby na decyzję wydawnictwa o moim opowiadaniu. Z tego co go znałam, to śmiechem!


Tyle się zmieniło…


Każdego dnia smakuję życie od nowa, bo każdego dnia myślę, że to cudowne, że byłeś i strasznie smutne, że już nigdy Ciebie nie zobaczę. Jedno jest dobre – nadal możemy rozmawiać, bo przecież teraz wiesz wszystko, widzisz wszystko i zawsze jesteś przy mnie. Kiedy w końcu ubiegłego wieku odszedłeś do tak zwanej „niebieskiej redakcji”, w której pracują ponoć najlepsi dziennikarze, jedna z gazet opublikowała moje wspomnienie o Tobie. Napisałam wówczas, że „Większość ludzi chciałaby widzieć uczucia córka-ojciec w formie taniego melodramatu dla kucharek. Nic z tego. Między nami było inaczej. Bardziej po kumplowsku. I to od kiedy sięgam pamięcią, czyli dla mnie od zawsze.” A że życie to śmiech i płacz na przemian, więc sporo w naszych relacjach było momentów i smutnych, i wesołych.


Zawsze dużo rozmawialiśmy, choć był czas, kiedy nie odzywaliśmy się do siebie, na szczęście krótki. Jednak teraz rozmawiamy codziennie. Mówię głównie ja i staram się wsłuchać w siebie, by dowiedzieć się, co Ty byś mi na to powiedział. Wiem dobrze, co byś pochwalił i co zganił, ale pytam. Jakbym liczyła na to, że naprawdę odpowiesz, a ja naprawdę usłyszę Twój głos. Dziś chcę Ci powiedzieć, co przez te prawie czternaście lat się zmieniło. Zarówno w moim życiu, jak i na Saskiej Kępie,     w Warszawie czy wreszcie w Polsce i na Świecie. Chyba zacznę od końca… od Polski i Świata.


Zawsze interesowałeś się życiem politycznym i pamiętam, jak uczyłeś mnie, że Polska jest jedna. Zdziwiłbyś się Tato, ale od 10 kwietnia 2010 roku, kiedy w podsmoleńskim lesie rozbił się samolot z 96 osobami na pokładzie, w tym z prezydentem RP Lechem Kaczyńskim, mamy dwie Polski. Tak… w międzyczasie prezydentem został jeden z bliźniaków, którzy w Polskim ZOO występowali jako chomiki. Ciekawe, jak byś go oceniał. Miałeś z jednej strony sądy wyważone, z drugiej ostre. Pewnie miotałyby Tobą mieszane uczucia, bo to był facet, który co jakiś czas – jako prezydent – przynosił nam wstyd. Na przykład do emeryta powiedział „spieprzaj dziadu”, w czasie jakiegoś piłkarskiego meczu reprezentacji Polski szalik kibica trzymał do góry nogami, miał też wpadki, np. z „Irasiadem” i „Borubarem”. Szczegółów Ci oszczędzę, bo to głupie. Na dodatek prezydent często podpadał dziennikarzom, ale… dał Polsce i Warszawie Muzeum Powstania Warszawskiego, o które tak walczyłeś i na które jeszcze w 1994 roku wraz z Muzeum Historycznym m. st. Warszawy rozpocząłeś zbieranie pamiątek. Pewnie byłoby Ci trochę przykro, że w tym muzeum, które rocznie odwiedzają setki tysięcy zwiedzających, nie ma śladu po Tobie i Twoich walkach o jego powstanie, a dyrekcja mimo wielu zaproszeń nigdy nie zechciała mnie odwiedzić, by skorzystać z tego, co przez lata zgromadziłeś. Pewnie byłoby Ci przykro, że książka, którą kiedyś napisałeś do spółki z Hanną Kuczmierowską, „O broni niemieckiej w Powstaniu Warszawskim”, nadal nie została wydana. Niestety Tato. Ja nie mam pieniędzy, a wydawnictwa, którym proponowałam druk, przede wszystkim tego ode mnie zażądały. Przemiany ustrojowe sprawiły, że dziś w Polsce liczy się tylko kasa. Nad Twoimi wieloletnimi badaniami nikt nie chce się pochylić. Pewnie byłoby Ci przykro, ale… jak Ciebie znam, umiałbyś to sobie jakoś pozytywnie wytłumaczyć.


A teraz wrócę do tej podzielonej Polski. Mamy więc „Polskę Smoleńską”, czyli zdaniem jej wyznawców prawdziwą i drugą, przez tych od smoleńskiej nazywaną „Polską Pancernej Brzozy”. Bo to jest tak, że jedni twierdzą, że był zamach, bo zderzenie z brzozą nie mogło spowodować takiej katastrofy, a drudzy twierdzą, że to był splot nieszczęśliwych wypadków: mgła, nieporozumienia na linii wieża-pokład Tupolewa i brzoza… Którą Polskę byś wybrał Tato? Ty, który twierdziłeś,       że jest tylko jedna? Który twierdziłeś, że żołnierz szedł nie do AK, AL, BCH itd., ale do polskiego wojska i nie pytał o jaką Polskę będzie się bił?


Czy wiesz, co mieliśmy za wydarzenia w tej Polsce, zanim się podzieliła? Można by pisać bez końca! Ale wiem, że coś powinnam wybrać, bo inaczej tej opowieści nigdy nie skończę. Ponieważ pracowałeś w Telewizji Polskiej, więc opowiem Ci o tym, jak dekadę temu pewien producent filmowy, Lew Rywin, przyszedł do Adama Michnika i powiedział, że reprezentuje grupę trzymającą władzę i proponuje pomoc w kupnie stacji telewizyjnej Polsat. Pomoc ma polegać na zmianie w zapisie ustawy medialnej, na taki, który umożliwi spółce Agora kupno stacji. Ustawa wejdzie w życie, jeśli Agora przekaże pieniądze spółce Rywina, Gazeta Wyborcza przestanie krytykować premiera i SLD, a po przejęciu przez Agorę Polsatu, Lew Rywin zostanie zatrudniony w tej stacji. Do wyjaśnienia sprawy powołano sejmową komisję śledczą, która ujawniła szereg politycznych gwiazd. Niektórymi byś się załamał. Jedna dała Polsce termin „Rywingate”, druga „poziome i pionowe korytarze”. Był to cyrk, przy którym Polskie Zoo było naprawdę niczym. Myślę, że i miałbyś ubaw, i byłbyś załamany.


W 2004 roku weszliśmy do Unii Europejskiej. W tej chwili to już 27 państw, w tym Polska. W 2007 roku weszliśmy do strefy Schengen, mamy więc otwarte granice na zachód. Czy wyobrażasz sobie, że do Berlina można pojechać tak, jak się stoi i na granicy nikt nas nie skontroluje? Unmoeglich? Aber nein! Podobno mamy wejść też do strefy euro, a co za tym idzie pożegnać się ze złotówką. Coś mi się zdaje, że to ostatnie nie bardzo by Ci się podobało… Mamy w Polsce więcej stacji telewizyjnych. Zatrzymałeś się na Polsacie i TVN, ale teraz jest jeszcze TV4, TV Puls i masa innych. Mamy naziemną telewizję cyfrową. O miejsce na tej cyfrowej platformie były takie boje, że w tym roku przeżywaliśmy marsz w obronie Telewizji Trwam. Wiesz… to takie Radio Maryja tylko z obrazem. Po prostu ta stacja nie dostała koncesji. Mamy też szybki internet i szybkie komputery oraz smartfony, czyli wielofunkcyjne telefony komórkowe. Nawet nie wyobrażasz sobie, jakim przeżytkiem jest dziś Twój stary Siemens. A`propos komputerów – szkoda, że nie zdążyłeś nauczyć się z nich korzystać. Pisałbyś więcej artykułów, pewnie jako miłośnik technowinek „szalałbyś” w internecie, a może prowadził bloga, jak inny dziennikarz telewizyjny z twojego pokolenia, Andrzej Bober, lub twój były szef Tadeusz Kraśko.


Mamy dziś Tato Papieża Niemca, bo nasz Papież, Jan Paweł II, zmarł w 2005 roku. Ten obecny, Benedykt XVI, wcześniej znany jako Joseph Ratzinger, w młodości był   w Hitlerjugend, ale potem, gdy został biskupem i kardynałem, przyjaźnił się z tym naszym Papieżem. Z powodu jego przeszłości, po wyborze na Stolicę Piotrową krążył dowcip.
„Pierwsze spotkanie Jana Pawła II i Benedykta XVI miało miejsce w Polsce jeszcze w 1943 roku. Wyglądało tak. Młody Niemiec mierzył do młodego Polaka, a ten woła:
– Daruj mi życie. Będę kiedyś papieżem!
– Dobra – odparł Niemiec i dodał: – A ja zaraz po tobie.”
Czuję, że ponieważ ten Benedykt XVI to Joseph, Ty zaraz dorzuciłbyś swój słynny dowcip o baraku Józefów. Wiem, że znasz, ale ja, jak fredrowski Pan Jowialski, opowiem Ci swoją wersję z Benedyktem XVI.
„Zmarł Benedykt XVI i poszedł do nieba. I pyta go święty Piotr:
– Ktoś ty?
– Benedykt XVI.
– A na chrzcie świętym?
– Jospeh, jak święty Józef cieśla.
Nagle odzywa się Pan Bóg:
– Jak Józef, to dawać go na barak Józefów. A tam już… Józef Stalin, Józef Cyrankiewicz, a nawet Franciszek Józef… i tylko blokowym znów okazuje się Piłsudski.”
No, ale Benedykt XVI kultywuje tradycje Polskiego Papieża i przemawia do ludzi      w ich narodowych językach. Po polsku mówi dość śmiesznie, na przykład: „pozdrawiam ciule”, co powoduje oczywiście kolejne żarty, ale… niedawno beatyfikował Naszego Papieża, a potem księdza Jerzego Popiełuszkę. Masz pojęcie? Nie myślałam, że to się stanie za mojego życia, a tu popatrz!
Z kolei Stany Zjednoczone mają pierwszego czarnoskórego prezydenta. Teraz jest nim na drugą kadencję. Nazywa się Barack Obama i jak twierdzą Amerykanie, jest czarnoskóry, a Afrykanie twierdzą, że jest biały. Zdaniem przeciwników jego prezydentury urodził się w Kenii, a nie na Hawajach i prezydentem został dzięki sfałszowaniu aktu urodzenia. Normalnie dom wariatów!
A Warszawa? Ha! Tu dopiero zmiany! Skoro byłam przy prezydenturach, to przy nich pozostanę. Tu też coś dzieje się po raz pierwszy w historii. Oto po raz pierwszy w historii miasta prezydentem jest kobieta. Hanna Gronkiewicz-Waltz przez przeciwników zwana „gronkowcem”, HGW lub bufetową. Teraz zmaga się z budową pierwszego odcinka drugiej linii metra, która to budowa nie przebiega bezawaryjnie. Tak, tak… wyobraź sobie, że powstaje drugi odcinek. Ten pierwszy ukończono pięć lat temu i sięga aż do Młocin. Jak niegdyś statek. A`propos statków… od trzech lat znów jest żegluga na Wiśle. Można rekreacyjnie popłynąć statkiem nad Zalew Zegrzyński. Jest też tramwaj wodny i darmowe promy do przeprawy przez rzekę. Czy wiesz, że mamy trzy nowe mosty? Most Syreny zastąpiono Mostem Świętokrzyskim. To pierwszy w stolicy most podwieszany i na dodatek przystosowany dla rowerzystów, bo ma wydzielony pas jazdy. Przy okazji budowy tego mostu, zbudowano wzdłuż Wisły tunel, którym puszczono Wisłostradę.             W połowie tunelu są przystanki autobusowe. Tylko raz stałam na jednym z nich i przysięgłam sobie, że więcej tego nie zrobię, bo hałas w tunelu jest nie do zniesienia. Gdy tunel jest zalewany, a kilka razy już to się zdarzyło, wtedy ruch puszczany jest objazdami i robi się w mieście potworny bałagan! Ale o tym za chwilę. Najpierw wrócę do mostów. Mamy jeszcze łączący Siekierki z Pragą Południe i Wawrem Most Siekierkowski, również podwieszany, czyli wantowy, również z trasą dla rowerzystów, a niedawno oddano do użytku Most Marii Skłodowskiej-Curie, czyli Most Północny, łączący Bielany z Białołęką. Niestety most Grota-Roweckiego, który gdy byłam dzieckiem, to zaraz po otwarciu przejechaliśmy naszym maluchem, zdążył się tak posypać, że jest ciągle remontowany. Warszawa w ogóle jest i rozbudowana i większa, i… zakorkowana. Nie pomogło stworzenie strefy płatnego parkowania i upstrzenie miasta parkomatami. Korki są i będą pewnie coraz większe, bo prawie wszyscy mają samochody.


Tu na Kępie mamy specjalną strefę, do której wjazd jest tylko z przepustkami. Oczywiście wszystko wtedy, gdy dzieje się coś na Stadionie Narodowym. Tak, tak… nie ma już Stadionu X-lecia. Zniknął też „Jarmark Europa”, który tak Ciebie i mamę denerwował, bo jego handlarze nocowali pod domem w samochodach i załatwiali się w ogródku. Zamiast tego mamy nowoczesny Stadion Narodowy zwany też Narodowym Basenem. Wszystko przez to, ze podczas jednego z meczów reprezentacji nie zamknięto dachu na czas i murawa zamieniła się w pełen wody brodzik. Stadion Narodowy wybudowano dlatego, że wraz z Ukrainą zorganizowaliśmy Euro 2012, czyli mistrzostwa Europy w piłce nożnej. Przez miesiąc prawie wszyscy Polacy mieli zamiast głów piłki. Oczywiście oprócz naszej rodziny. Mamy w mieście coraz więcej parków, które powstają w nowych dzielnicach i coraz więcej strzeżonych osiedli. Prawie nikt już nikogo nie zna. Tylko na Kępie jest jeszcze trochę jak dawniej, ale czasem myślę, że to już tylko trochę. Nie tylko nie ma już wścibskiej Kapeluszowej, która doprowadzała Ciebie i Mamę do szału swoim dopytywaniem się kto, co i gdzie. Nie ma też eleganckiej, zwanej Wyfiokowaną, pani z rasowym pieskiem, która tak się oburzała, gdy ten jej strasznie rasowy piesek wąchał pod ogonem naszą kundlowatą sukę. Nie wiem, kiedy Wyfiokowana zmarła. Po prostu pewnego dnia stwierdziłam, że przestałam ją widywać. Za to pojawili się nowi mieszkańcy. Niektórzy chcą być bardziej saskokępscy. Czasem mam wrażenie, że im się wydaje, że skoro mają pieniądze, by kupić sobie tu mieszkanie, to stać ich na wszystko. Niestety… jak to mówi przysłowie chińskie, za pieniądze można kupić dom, ale nie ciepło domowe. Ja od siebie dodam, że można też kupić stary dom, ale nie swoje w nim korzenie… Obserwuję od lat święto Saskiej Kępy i myślę, że jego jarmarczność najlepiej pokazuje, jak Kępa się zmienia. Jak mieszają się tu wszystkie style Polski, a nawet świata. A na Boże Narodzenie czy Wielkanoc wyludnia się tak, jak cała Warszawa. Tylko wtedy można przejechać szybko autem przez całe miasto, a na naszej uliczce zaparkować bez problemu.


Liczba knajp na Saskiej Kępie niesamowicie wzrosła. A wiele zmieniło nazwy                 i właścicieli. Czy wiesz, że Sax, w którym siadywała Agnieszka Osiecka, to teraz prowadzona przez Senegalczyków knajpa Cafe Baobab? Nie ma Pubu Rondo, a Sorrento też ma inna nazwę, nie jest już tak fajne, jak dawniej, no i strasznie rżną na rachunkach. Koło nas, na rogu Walecznych i Francuskiej, otworzyli przytulną knajpkę „Francuska 30”. Czasem siadam tu na kawę. Najbardziej jednak lubię Fregatę na Międzynarodowej, ze swojskim klimatem i polską kuchnią. Niestety jej właściciel, pan Henio zmarł na raka. Nawet nie wiesz, jaki był niesamowity. Czy wiesz, że jak leżałam chora w domu, to przysłał mi pierogi ruskie? Lubię też Pikanterię. Jest na rogu Walecznych i Londyńskiej, tam gdzie kiedyś była cukiernia    z tymi ciastkami z kminkiem, które Mama tak uwielbiała chrupać popijając czerwonym barszczem.


Zniknęło nam kino, bo Sawy jednak nie odbudowano, ale mamy na Kępie Dom Kultury. Trzeba jechać Francuską, Paryską, aż za Trasę Łazienkowską. Nie ma mnóstwa drobnych sklepików, bo dyskonty i hipermarkety posiały spustoszenie. Na przykład nie ma tego malutkiego społemowskiego spożywczaka na Francuskiej przy Walecznych. Teraz jest tam sklep z winami i knajpa. Nie ma sklepu elektrycznego na Francuskiej. Przez kilka lat lokal stał pusty i straszył. Teraz zaklejono szyby i jest tam jakieś biuro. Nie ma też fioletowego pawilonu z delikatesami. Zburzono go i otwarto w jego miejscu bank. W ogóle Francuska to teraz prawie same banki i knajpy. Nawet wypożyczalnia video przeniosła się z Francuskiej na Zwycięzców.


Cały czas ukazuje się „Mieszkaniec”, a ja czasami coś dla nich piszę. Naczelny, czyli Wiesio Nowosielski często Cię wspomina. A u nas w domu? Oj Tato… Nie chcę Ci opowiadać, jak mój stryj i ojciec chrzestny a Twój rodzony brat w jednej osobie przepił 3/8 naszego domu, bo to przecież wiesz i na pewno oboje z Matką nieźle zmyliście mu tam w niebie głowę. Użeram się teraz z tym domem strasznie i końca tego użerania nie widać. Na dodatek okazało się, że jak zwykle miałeś rację. Jedna ze współwłaścicielek rzeczywiście nie jest normalna i mam z nią masę kłopotów. Ty w ogóle tak często miałeś rację, że aż mi czasem wstyd, że Ciebie nie słuchałam. Ten mój ukochany z USA, którego kiedyś nazwałeś pętakiem, okazał się nim naprawdę. Nie chcę o nim opowiadać, bo nie jest tego wart. Na szczęście to już przeszłość, chociaż dochodziłam do siebie dość długo. Ale już jest w porządku. Niedawno wyszłam za mąż, choć… miało mi się to nigdy nie przytrafić, bo przecież nie brałam tego nawet pod uwagę. Mój mąż – Zacharjasz – na pewno by Ci się spodobał, bo ma Twoje poczucie humoru i jest tak jak Ty – złota rączka. Czy wiesz, że powyciągał wszystkie Twoje skarby do majsterkowania i je pielęgnuje? Wszystkie Twoje dłuta, śrubokręty i inne przybory do majsterkowania zostały przez niego wyczyszczone. Zacharjasz pochodzi zza Buga. Jego pradziadowie mieli kawał ziemi pod Stanisławowem (dziś Iwanofrankowsk) i stajnię na 250 koni. Gdy 17-go września 1939 roku wkroczyły tam wojska sowieckie nie zdecydowali się na ucieczkę. Myśleli, że da się z nową władzą dogadać. Najpierw stracili dwóch synów. Obaj odmówili wstąpienia do armii Bandery. Został tylko dziadek Zacharjasza – Jakub. By uniknąć losu braci, sfałszował metrykę i się odmłodził. To zapewniło mu przetrwanie. Potem Sowieci ich ziemię rozkułaczyli i zabrali. Dziadek Jakub szybko zorientował się, że kultywowanie polskości to zamknięcie dzieciom drogi do nauki. Dzięki temu, że ukrywał polskość, wykształcił swoje dzieci. Ty wiesz tato, że ja dopiero teraz rozumiem, czemu Polacy, których spotykaliśmy na wschodzie, a którzy znali polski, byli tak słabo wykształceni? Coś za coś… Zacharjasz pierwszego polskiego słowa nauczył się od dziadka, gdy miał cztery lata. Brzmiało ono… kurwa. Bo gdy dziadek oprowadzał go po wsi i pokazywał „to było nasze, to nasze”, a mały chłopczyk pytał: „a czemu dziadku nie jest?” słyszał w odpowiedzi: „Bo kurwa….” i mętne tłumaczenia, by dziecko czegoś nie powtórzyło komu nie trzeba, bo mogłyby być kłopoty. Zacharjasz miał szesnaście lat, gdy zdecydował, że chce zamieszkać w Polsce. Skończył polską szkołę im. księdza Józefa Tischnera w Użgorodzie, gdzie teraz mieszkają rodzice i po skończeniu studiów aktorskich w Akademii Teatralnej w Kijowie przyjechał do Polski. Tato, nawet nie wiesz, jakimi my Polacy jesteśmy ksenofobami! Nie miałam świadomości, że tak jest, dopóki nie związałam się z Zacharjaszem. Ty inaczej mnie wychowywałeś. Pamiętam, jak kiedyś wróciłeś wcześniej niż planowałeś ze Stanów, by móc pojechać z paczkami dla Polaków na Ukrainę, do Kołomyi. Swoją decyzję tłumaczyłeś tym, że ci Polacy na wschodzie bardziej potrzebują Twojej wizyty, bo są biedni i przydadzą im się paczki z Polski. Pamiętam, jak w latach osiemdziesiątych na wczasach nad Balatonem tuliłeś tego Jewgienija Kownackiego, potomka polskiego zesłańca, który pracował na Syberii jako milicjant i po polsku znał tylko „Ojcze Nasz”. Dziś wiem, że w swoim podejściu do rodaków na wschodzie byłeś wyjątkowy.


Teraz dla wielu Polaków, ten, kto jest zza wschodniej granicy, to ten gorszy. Nawet nie wiesz, ile razy usłyszałam wyrzuty, że wychodzę za mąż za Ukraińca. Jakby to było coś złego. To trochę śmieszne. Nagle okazuje się, że porządny, pracowity i wykształcony obywatel Ukrainy, którego przodkowie nie wyjechali z Polski, tylko zostali na wschodzie, bo Polska zmieniła granice, to ktoś gorszy niż nierób i obibok   z zachodu, którego przodkowie dobrowolnie opuścili kraj i to nie z przyczyn politycznych, ale dla poprawy bytu. Czy wiesz, że gdy odpowiadałam, że Zacharjasz ma polskich przodków, to słyszałam, że pewnie jego dziadek tam został na kresach, bo spadł z wieżyczki strażniczej w Ostaszkowie.Wiesz… czuję, że Zacharjasz by Ci się spodobał, a nawet mam tego dowód. Otóż zachwycił się listami Twojego dziadka, a mojego pradziadka Antoleńka, do Karolki. Stwierdził, że zrobi z nich monodram. Napisaliśmy wniosek do Ministra Kultury i Sztuki i… Zacharjasz dostał stypendium. To na pewno zasługa Twoja, jak i samego Antoleńka i Karolki. Wreszcie jest szansa, by te listy, którymi zawsze wszyscy się zachwycali, mógł poznać dosłownie każdy. Będzie z tego fajny monodram. W końcu tworzymy duet aktorsko-pisarski. Bo wyobraź sobie, że udało mi się zostać pisarką, tak jak mówiłam w dzieciństwie. Ty znałeś tylko moje opowiadania, które zbierałeś, gdy drukowały je gazety, ale teraz mam na koncie nawet kilka książek. Jedną jest „Dziewiętnastoletni marynarz”, historia listów Twojego stryja Zbigniewa Piekarskiego. W końcu powiedziałeś mi kiedyś, że mogę z nimi zrobić, co chcę. No to zrobiłam! Myślę, ze ocaliłam kawałek historii nie tylko naszej rodziny, ale i Szkoły Morskiej w Tczewie. Najgłośniejsza moja książka, „Klasa pani Czajki”, trafiła do kilku podręczników, a nawet ukazała się na Ukrainie. Wszystko dzięki pomocy Zacharjasza. Wiesz, że uczę się ukraińskiego? Miałeś rację, że nauka każdego języka rozwija. A przy okazji dopiero teraz zorientowałam się, ile było ukraińskich słów w języku Mamy, która przecież urodziła się w Zwierzyńcu nad Wieprzem i spędziła dzieciństwo i młodość w Chełmie (powiedz jej, że między innymi tam byliśmy w podróży poślubnej i dowiedzieliśmy się, że archeolodzy szukają grobu króla Daniły). Od jej „biery”, kiedy kazała coś od siebie zabrać począwszy, przez „nie gniotsa nie łamiotsa” w określeniu niektórych tworzyw, aż po „sraty pierdaty”, gdy mówiła, że ktoś gada bzdury. Oj, jak mi jej czasem brakuje.


Czy wiesz, ile osób z rodziny zmarło? Nie ma już przy mnie Twojej ciotecznej siostry cioci Hani. Najpierw zmarł jej syn, a ona miesiąc po nim. Gadacie sobie czasem we trójkę? Na pewno! Ona zawsze wspominała, jak to mówiła Ci, że jedzie na ten swój zjazd koleżanek z pracy. One nazywały go „zjazd gwiazd”, ona „zlot ciot”, a Ty powiedziałeś jej brutalnie:
– Hanka! Jaki „zjazd gwiazd”! Jaki „zlot ciot”? Toż to zwykły „zsyp cip”
Bardzo się ciotce ten „zsyp cip” podobał i zawsze żałowała, że nie wszystkim koleżankom może to powtórzyć. A tak a`propos umierania… czy Ty wiesz, że od kiedy Ciebie nie ma, robię programy kombatanckie, tak jak Ty. Jeżdżę na kolejne rocznice Powstania Warszawskiego i tym podobne. Robiłam reportaż z 60-lecia ślubu Twoich przyjaciół – państwa Tyrajskich. Teraz już tylko pan Genio żyje. Wykruszają się Powstańcy. Twój przyjaciel Lesław Bartelski też odszedł. Ale nie o tym chciałam… Chciałam o Tobie. Pewnego razu pojechałam na rocznicę walk o Państwową Wytwórnię Papierów Wartościowych. Zagadnęłam Jerzego Kuleszę, czy mógłby się dla mnie wypowiedzieć do kamery, a on usłyszawszy, że jestem Twoją córką, powiedział:
– Dla córki Maćka – zawsze.
No i powiedział o walkach, a potem mówi do mnie.
– Wie pani, ja odwiedziłem Maćka w szpitalu na dwa tygodnie przed odejściem.           I wszystkim opowiadam o jego niesamowitym poczuciu humoru. Pytam się: „Jak się czujesz Macku?”, a on mi na to, że opowie mi kawał. I mówi. »Leży facet w szpitalu. Jest już po operacji. Przychodzi lekarz, a facet pyta. „No jak tam panie doktorze?”  A lekarz: „No wszystko w porządku, ale do końca życia nie może pan palić papierosów, pić alkoholu i uprawiać seksu.” Pacjent zmartwiony mówi: „Ojej… panie doktorze, a ja tak to lubię!” „Niech pan nie dramatyzuje – mówi lekarz. – No chyba te dwa tygodnie jakoś pan wytrzyma!”» I pani ojciec mi to opowiedział właśnie na dwa tygodnie przed odejściem. Oj Tato! Cały Ty! Ja do dziś wspominam minę lekarza, który Ciebie pytał, czy chcesz środek przeciwbólowy w zastrzyku czy doustnie, a ty mu odpowiedziałeś, że chętnie dowcipnie, ale cipy u Ciebie brak… To była dopiero historia!


Twój imiennik, wnuczek, zwany przez ciebie „słodkim patafianem”, nie sprawia specjalnie kłopotów, ot jak to nastolatek, ale ciągle szuka swojej drogi, a ja tak myślę, że ma ciężej niż ja. Bo dziś to przysłowiowe „jutro” jest bardziej niewiadome niż kiedyś. Ale jestem w nim szczęśliwa. Między innymi dlatego, że zawsze mogę         z Tobą porozmawiać.


I tak sobie pomyślałam, że ja Ci tu wszystko opowiedziałam… tak po ludzku, z detalami, a Ty przecież i tak to wszystko wiesz… I tak wiesz ile się zmieniło od czasu ostatniego spotkania. I nawet nie dlatego, że Kapeluszowa z Wyfiokowaną przyszły do Ciebie i Mamy. Jedna by poplotkować, a druga poprosić, byś zabrał swojego kundla. (Na pewno wszyscy trafiliście tam z psami!) I nie dlatego, że Andrzej Lepper zawitał do „niebieskiej redakcji” wymusić na niebieskich dziennikarzach wywiad i rozpoczęliście tam wszyscy plotki o świecie, Polsce  i Warszawie. Po prostu kiedy jest się tam, pewnie wie się wszystko. Czuję to. Tak, jak Twoją miłość. Każdego dnia.


Warszawa, grudzień, 2012


Ojciec autorki – Maciej Piekarski (1932-1999) historyk sztuki, dziennikarz, publicysta, vasavianista, urodził się i zmarł w Warszawie.


III


Aneta Kolańczyk - Tilia


 

I.

Święta Rita wymagała renowacji. Widzisz – mówiła Zojka – stawiając przed figurą świeże kwiaty – niedługo farba całkiem odpadnie i nikt nie będzie wiedział, kim jesteś. W zasadzie jaka to różnica, twarz to twarz, równie dobrze mogłaby być moja. Każda świętość jest szaleństwem, każde szaleństwo, świętością.


Zojka była tutejsza. Tu są moje korzenie – mówiła z dumą, kiedy jakiś turysta przyjechał do wsi.


II.


Piotr zgubił się dawno temu, ale nie wiedział gdzie. Próbował się wprawdzie odnaleźć, ale robił to w sposób przypadkowy, wybierając z ofert rozlicznych biur podróży miejsca dalekie i egzotyczne. W tym roku pierwszy raz pomyślał o podróży nad Bug i teraz szedł za Zojką do młyna. Młynarz z żoną prowadzili niewielkie gospodarstwo. Czegoś takiego Piotr szukał: odludzia, spokoju i ciszy.


– Tutaj ludzie mają inne dusze, drzewne – mówiła Zojka. – Jasne, że nie wszyscy, ale wielu tutejszych zna język drzew. To nie jest trudne, trzeba tylko uważnie słuchać.   A ty umiesz słuchać?


Piotr nie miał ochoty rozmawiać z wariatką. Był zły na siebie, że pozwolił jej prowadzić się do młyna. Przecież to nie metropolia – pomyślał – trafiłbym.


– Nie umiesz – odpowiedziała sama sobie. Hałas jaki masz w środku zagłusza pytania. Odpowiedzi też zagłusza. Dlatego się zgubiłeś.


– Daj mi spokój, dziewczyno, pokaż gdzie ten młyn i odejdź. Chcę zostać sam.


Samotność jest jak deszcz… zanuciła Zojka, roześmiała się i pobiegła z powrotem do wioski.


Piotr stał jeszcze chwilę na drodze, patrzył na pełne wdzięku ruchy dziewczyny, na jej bose stopy. Prawie nie dotykały ziemi. Gdyby nie była wariatką, mogłaby być aniołem, pomyślał i ruszył przed siebie.


 III.


Obudził go śpiew. Niski, kobiecy głos śpiewał jakąś skoczną, ludową śpiewkę


Z koneweczką po wodę, koneweczka ciecze,


z koneweczką do bednarza, bednarz łączkę siecze.


O, mój miły bednarzu o to ja cię proszę,


zreperuj mi koneweczkę, co w niej wodę noszę.


Wyjrzał przez okno. Na podwórzu młoda dziewczyna wyciągała wodę ze studni. To jej śpiew przerwał mu sen. Patrzył na silne ramiona, jasną, pogodną twarz, gruby warkocz sięgający pośladków. Widok dziewczyny, jej wesoły śpiew, wprawił Piotra w dobry humor. Schodził na śniadanie nucąc zasłyszaną melodię.


– Nasza Maryna to ranny ptaszek – gospodyni wniosła do jadalni miskę z jajecznicą na słoninie. Obudziła Pana.


– Nic nie szkodzi, zapowiada się piękny dzień, zaraz po śniadaniu wyruszę poznawać okolicę. Pięknie tu – powiedział.


– Pięknie, ale niebezpieczne. Las nie zdradzi swoich sekretów obcym, a ścieżki plączą się łatwo. Maryna pokaże drogę.


Czy oni wszyscy powariowali? Dusze drzewne, plączące się ścieżki,


gusła jakieś i tyle – pomyślał.


Maryna czekała na niego przy studni. Z bliska była ładniejsza i jakby drobniejsza. Lubił ten typ urody, ciepły, budzący zaufanie. Przy śniadaniu niechętnie odniósł się do pomysłu gospodyni, ale teraz był zadowolony z towarzystwa Maryny.


– Pójdziemy tą ścieżką przy młynie. To dłuższa droga, ale bezpieczna – powiedziała i dodała jeszcze: – Mieszkamy tu od pokoleń. Żyjemy spokojnie i prosto. Cywilizacja omija nas, i dobrze. Mamy swój rytm i swoje tajemnice. Obcym nic do tego. Pokażę panu jak iść i którędy wracać. Reszta nie jest pańską sprawą.


 IV.


Słowa Maryny długo brzmiały Piotrowi w uszach. Może był mieszczuchem uzależnionym od cywilizacyjnych zdobyczy, od łatwego i wygodnego życia, może i tak, ale co z tego. Tak żyła większość ludzi. Samotny spacer nie przyniósł spodziewanego wyciszenia. Piotr wracał poirytowany, nerwowy. Zatrzymał się na skraju wsi przy jakiejś świętej figurze. Była bardzo zniszczona, wymagała renowacji. Nie znał się na świętych. Nie wierzył w żadne grzechów odpuszczenie, świętych obcowanie, żywot wieczny.


– To święta Rita – usłyszał za plecami. Patronka od spraw beznadziejnych.


Odwrócił się. Za nim, oparta o drzewo, stała dziewczyna, która wczoraj pokazała mu drogę do młyna.


– Nie wierzę w świętych – odpowiedział. A w tych od spraw beznadziejnych szczególnie. Jak masz na imię?


– Zofia, ale wszyscy mówią na mnie Zojka.


– Piotr – przedstawił się i uścisnął wyciągniętą w jego stronę dłoń dziewczyny. Była sucha, ciepła i szorstka. Nie pasowała do reszty.


– W każdym drzewie mieszka dziewczyna o starych dłoniach, nie lekceważ jej – szepnęła i zbliżyła swoją twarz do twarzy Piotra. Zobaczył wielkie, zielone oczy, łagodne i smutne. Poczuł ciepło płynące wzdłuż ciała.


 V.


Minęły dwa tygodnie. Piotr zadomowił się w gospodarstwie młynarza, pomagał nawet w drobnych zajęciach, uczył się życia na wsi. Coraz częściej myślał o przeniesieniu się tu na stałe. Był historykiem sztuki, zajmował się renowacją obrazów. Większą część życia i tak spędzał w terenie. Warszawskie mieszkanie traktował jak hotel, więc mógł je sprzedać bez żalu. Na pewno znajdę jakiś nieduży dom w okolicy – pomyślał – muszę się rozejrzeć, popytać. Tu jest pięknie i Maryna jest piękna.


Maryna… – Piotr uśmiechnął się do siebie. Spędzali razem dużo czasu, objaśniała mu las, uczyła wsłuchiwania się w mowę drzew. Nie traktował poważnie jej bajania, ale słuchał, bo opowiadała pięknie, roztaczała wokół niezwykłą, magiczną aurę. Wydawała mu się wtedy istotą nie z tego świata, leśną boginką, rusałką.


Tego ranka dziewczyny nie było w domu.


Pojechała do miasteczka – powiedziała przy śniadaniu młynarzowa – wróci przed wieczorem. Piotr postanowił iść do lasu sam. Skręcił w drogę, która zaczynała się przy figurze. Zatrzymał się i spojrzał świętej w twarz.


Jeśli zostanę tu na dłużej – powiedział – odnowię cię, tylko pomóż mi podjąć decyzję.


Las niechętnie przyjmował obcych, ale przed Piotrem otworzył się jasnym, szerokim duktem. Wszedł śmiało i nie bacząc na wcześniejsze ostrzeżenia zapuszczał się głębiej. Las stawał się ciemniejszy, coraz mniej przyjazny. Po obu stronach duktu ciągnęły się moczary.


Już miał zawrócić, gdy ją zobaczył. Była naga, kręciła się wokół drzewa w jakimś dziwnym, ekstatycznym tańcu.


Piotr stał jak urzeczony i nie mógł oderwać od niej wzroku. Poczuł, jak narasta w nim żądza, poczuł, że pragnie jej tak, jak jeszcze nigdy dotąd nie pragnął kobiety.


– Zojka – wyszeptał. – Zojka – powtórzył znacznie głośniej.


Dziewczyna zamarła. Zielone oczy błysnęły dziwnym blaskiem. Jednym susem znalazła się przy nim.


Gdybyś słuchał drzew, wiedziałbyś: są tajemnice, których się nie poznaje – powiedziała cicho i pocałowała go w usta.


 VI.


Następnego dnia Piotr bąknął coś o nagłym zleceniu i wyjechał. Maryna nie spytała, czy wróci. Jeśli jest mi pisany, znajdzie do mnie drogę – myślała – jeśli nie, próżny żal.


Dni płynęły wolno. W wazonie przy figurze św. Rity zaczęła pojawiać się nawłoć, astry i chryzantemy. Po zimie farba całkiem odpryśnie – mówiła Zojka – a może tak ma być, może nie jesteś już potrzebna.


Bliżej Święta Zmarłych cała wieś huczała o czarcim synu, który siedział w brzuchu Zojki. To musiało się tak skończyć, całymi dniami włóczyła się po lasach, licho nie śpi i tylko czeka na młode dziewczyny – gadali.


Maryna odwiedzała Zojkę w jej chałupie. W pogodne dni szły na spacer. Dużo rozmawiały, ale żadna nie wspomniała o Piotrze. O dziecku też nie, choć mocno już widoczny brzuch Zojki był bezspornym faktem. Tak widać miało być.


Wiosną wylała rzeka i ludzie nie chcieli już Zojki. Na nic zdały się prośby Maryny, żeby pozwolili jej zostać do rozwiązania, że wyrzucić ją teraz to skazać na śmierć.


Zojka odeszła sama. Cicho i niepostrzeżenie. Nikt nie wiedział, dokąd. Nawet Maryna – szukała jej po lesie, przywoływała... Bezskutecznie. We wsi wszystko toczyło się swoim porządkiem, widać jedno odejście niczego nie zmienia. Tylko lipa, ta przy figurze św. Rity, niespodziewanie uschła.


VII.


Równie niespodziewanie przyjechał Piotr. Powiedział, że był bardzo zajęty, że teraz przyjechał na dłużej i że chciałby zająć się odnowieniem figury św. Rity. Maryna na jego widok ani ucieszyła się, ani zmartwiła. O Zojkę nie pytał, więc nic nie mówiła. Zresztą, co obcemu do naszych spraw – myślała.


Prace nad figurą rozpoczął następnego dnia rano, ale szybko wrócił z jakąś pomiętą kartką. To chyba Zojki – powiedział do Maryny. Nic nie rozumiem, może ty…


Maryna wyszarpnęła kartkę z ręki Piotra. Przeczytała:


w każdym drzewie mieszka dziewczyna o starych dłoniach,


to prawda odwieczna, szept pramatek i ich błogosławieństwo.


skończyłam dwadzieścia pięć lat.


nie jestem już młoda.


nie jestem jeszcze stara.


jestem w wieku


śmiertelnym.


– Lipa, ta lipa przy figurze… – krzyknęła i wybiegła z domu. Piotr pobiegł za nią.


Obok suchej lipy wyrastał młody pęd. Martwe drzewo nie było martwe. Zoja, Zojka, Zosieńka, szeptała dziewczyna i płacząc obejmowała chropowaty pień.


Po chwili odwróciła się do Piotra. – Zobacz – powiedziała – Zojka urodziła córkę.


 VIII.


Piotr wiedział, gdzie szukać dziecka. Dobrze pamiętał tamten spacer do lasu, niezwykły taniec Zojki i to, co wydarzyło się potem.


Znaleźli je bez trudu. Było zdrowe, może troszkę zziębnięte i głodne, ale zdrowe.


Dawno podjęta decyzja o osiedleniu się na wsi przybrała realny kształt dziewczynki o nienaturalnie pomarszczonych dłoniach i wielkich zielonych oczach.


Piotr podniósł z ziemi zawiniątko, nabrał garść wody z bagna i polewając małą główkę, wyszeptał – Tilio, ja ciebie chrzczę. W imię ojca, syna i ducha świętego.


Pod koniec lata św. Rita witała przechodniów tajemniczym uśmiechem Zojki.


 Bo tak naprawdę, jaka to różnica, twarz to twarz, zresztą, każda świętość jest szaleństwem, każde szaleństwo, świętością.


 IX.


Mała Tilia wyrosła na piękną dziewczynę. Pogodna i radosna szybko stała się ulubienicą wioski. Była tutejsza.


Często przepadała na długie godziny w lesie. Maryna i Piotr wiedzieli, że tak musi być. Tylko znalezienie własnej natury, rozpoznanie i nie sprzeciwianie się jej, dopisze do tej baśni zakończenie o długim i szczęśliwym życiu.

Komentarze